Tekst i tłumaczenie – Bogdan Michalski
Od wielu lat szukam uparcie jakichkolwiek śladów po moim pradziadku Feliksie Michalskim. Mimo spędzonych setek już godzin w wirtualnych i realnych archiwach, Feliks jest jak narazie nieosiągalny, rozpłynął się gdzieś we mgle historii. Jeden z moich przyjaciół i daleki kuzyn, Henry Thomas z Kaliforni twierdzi nawet, że Feliks celowo ukrywa się przede mną, żebym w tym czasie, szukając jego, przywoływał do życia historię innych zagórowiaków rozsianych po całym świecie. Wiele już tych historii faktycznie opisałem w różnych artykułach i wydanej książce „Dawno temu w Ameryce”, przybywa też wciąż nowych, jeszcze nie opublikowanych, które czekają w kolejce na moim biurku.
Jedną z takich niezwykłych historii odkryłem niedawno zupełnym przypadkiem. Wpadła mi do ręki książka napisana w formie wspomnień przez Mieczysława Sieradzkiego, postać niezwykle barwną i ciekawą. Być może nie ja pierwszy z zagórowskich regionalistów natrafiłem na tą książkę, bo była wydana wiele lat temu, postanowiłem jednak włączyć tą niezwykłą historię do innych opowiadań i artykułów publikowanych przez stronę „Zagórów – miejsce z historią”. Wierzę bowiem głęboko, że choć nie znamy przyszłości, nie mamy tej kryształowej kuli, jednak w dużej części ją kształtujemy poprzez wiedzę i szacunek do naszej historii. I choć ta książka jest bardzo bogata w różne wątki z życia Mietka Sieradzkiego, pokazuje zawiłe i nieraz tragiczne postacie, pokazuje nam różne zawiłości polityki i przemieszcza nas po całym świecie, chciałem się skupić tylko na jednym z jej wątków, tego dotyczącego miejsca nam wszystkim najbliższego.
Mietek Sieradzki urodził się w Kaliszu w 1921 roku. Gdy wybuchła II wojna światowa, uciekał z rodziną przed Niemcami do ZSRR, gdzie do 1941 roku pracował jako robotnik w obozie pracy przymusowej. W 1945 roku, z racji biegłej znajomości kilku języków, dostał pracę w ambasadzie polskiej w Moskwie, po czym został wysłany na placówkę dyplomatyczną do Londynu. W latach 1950-53 pracował w sekcji brytyjskiej w Ministerstwie Spraw Zagranicznych w Warszawie. Póżniej pracował na różnych stanowiskach dyplomatycznych w Korei, Kkambodży i Kanadzie, gdzie został konsulem generalnym w Ottawie. Był także oficjalnym tłumaczem przy wielu rządowych delegacjach i rozmowach z premierami i prezydentami innych krajów. W 1968 roku, po czystkach żydowskich w Polsce, wyjechał do Wielkiej Brytanii gdzie pracował jako jeden z dyrektorów BBC World Service. W 1995 roku wydał swoje wspomnienia „By a twist of history – the three lives of Polish Jew”. Książka nigdy nie została przetłumaczona na język polski. Pozwoliłem sobie przetłumaczyć jej fragmenty, której tytuł w polskiej wersji mógłby brzmieć „Zawirowanie historii – trzy życia polskiego żyda”. Mietek Sieradzki kilka lat swojej młodości spędził w Zagórowie…


„…Urodziłem się w Kaliszu w 1921 roku, ale wyprowadziliśmy się jak miałem 3 lata, głównie z powodu prawie totalnego zniszczenia miasta podczas I wojny światowej. Mój ojciec spakował rodzinę i wyruszyliśmy do Zagórowa, małego miasteczka 60 kilometrów na północ od Kalisza. To było miasteczko rodzinne ojca, w którym miał korzenie od wielu pokoleń.
Jedno z moich najwcześniejszych wspomnień z dzieciństwa to pewien dzień w czerwiecu 1928, kiedy miałem 7 lat. Cały ranek lało, ale akurat przestało padać jak wracałem z mojej żydowskiej szkoły podstawowej. Ktoś pomógł mi przejść przez zalany wodą rynsztok. Przechodząc obok pompy wodnej na rynku, z której często przynosiłem wodę, dostrzegłem mojego ojca stojącego przed domem, w którym mieszkaliśmy na parterze w jednopokojowym mieszkaniu. Zdziwiony, spytałem się czemu stoi na zewnątrz, odpowiedział że w domu jest lekarz (był tylko jeden w Zagórowie), który przyjmował poród mojej mamy. To był dzień, w którym urodził się mój młodszy brat Naftali (Ninek po polsku). Niedługo potem przenieśliśmy się do większego, dwupokojowego mieszkania, usytuowanego w domu naprzeciw nowego budynku straży pożarnej, w którego budowie mój ojciec i wujek pomagali wraz z większą grupą innych ochotników. W krótkim czasie zostaliśmy przyjaciółmi właścicielki domu Pani Majewskiej i jej dwóch córek i spędziliśmy z nimi Wigilię 1928 roku. Pamiętam moją mamę jak razem z nią śpiewałem kolędy. To było bardzo nietypowe zdarzenie w miejscu, gdzie społeczność żydowska była społecznie bardzo izolowana.
Chodziłem do żydowskiej szkoły podstawowej – cheder, pamiętam jak śpiewaliśmy tam wersety z Talmudu i nauczyciela, który miał bezwiedny zwyczaj wyrywania pojedyńczych włosów ze swojej długiej brody i wrzucania ich pod stół. Jednak większość moich żydowskich tradycji wyniosłem z domu moich dziadków Sieradzkich, których nazwisko pochodziło od miasta Sieradz, skąd ich przodkowie przeprowadzili się dawno temu do Zagórowa. Odwiedzałem ich bardzo często, szczególnie w piątkowy szabat, śpiewając z moim dziadkiem Abrahamem wzniosłe pieśni religijne. Pamiętam też smaczne jedzenie, czulent (koszerna wołowina z fasolą) czy kugel (zapiekanka ziemniaczana). Dla mnie to był dom bardzo ciepły i czuły, szczególnie taką osobą w rodzinie była młodsza siostra mojego ojca, ciocia Bronka. Pamiętam też jego najmłodszą siostrę Gienię, do której z trudem mówiłem ciociu, jako że była tylko o kilka lat starsza ode mnie. Widziałem je ponownie po wielu latach po wojnie w Izraelu, obie przeżyły Holocaust.
Moja babcia była również ciepłą osobą o dużym sercu, ale nie zawsze to pokazywała bo była bardzo chora na cukrzycę. Dziadek często jeździł do Warszawy po skórę, z której robił podeszwy do butów na zamówienie lokalnych szewców. Wtedy przywoził dla babci bardzo rzadki owoc grejfruta, który wierzył że leczy cukrzycę. Tylko w domu moich dziadków widziałem ten egzotyczny owoc przed wojną.
Dla mnie, jako małego chłopca, wydawał się dziadek bardzo religijny, wręcz ortodoksyjny. Ale bladło to w porównaniu do jego syna Lipmana, który mieszkał w niedalekiej Słupcy. On był tak religijny, że cały swój wolny czas spędzał na modlitwach i studiowaniu Talmudu. Jego biedna żona nie tylko musiała się zajmować bardzo zapuszczonym domem z pięciorgiem małych dzieci, ale także musiała zajmować się sklepikiem ze skórami. Po jakimś czasie był on już tak znany ze swojej wiedzy religijnej, że zaoferowano mu pozycję rabina. Odmówił, argumentując, że nie mógłby brać żadnej pensji za religijne posługi. Byli jednak w mojej rodzinie od strony mojej prababci znani rabinowie, nazywali się Levy, ale nigdy nie miałem okazji studiować ich genealogii.
Wracając do dziadka Abrahama, był on jedynym z całej rodziny, który nie nazywał mnie Mietek ale używał mojego oficjalnego imienia Menachem-Mendel. Podczas jego obecności w domu, mogliśmy rozmawiać tylko po hebrajsku, ale kiedy rozmawiał ze swoimi katolickimi klientami szewcami, używał bardzo ładnego języka polskiego. Byłem przekonany, że to były tylko kontakty biznesowe a nie socjalne czy sąsiedzkie. Generalnie wydawał mi się bardzo powściągliwy i surowy. Jednak wiele lat później, kiedy odwiedziłem Zagórów po wojnie i rozmawiałem z jednym z jego klientów Panem Łakomiakiem, dowiedziałem się o tej lepszej stronie mojego dziadka. Rozmawiali ze sobą nie tylko o swoich rodzinnych sprawach, Pan Łakomiak wiedział o wielu rzeczach z życia moich rodziców, o których ja nie wiedziałem, ale też rozmawiali o sprawach religijnych. Łakomiak wspominał słowa mojego dziadka – „Twój Bóg i mój Bóg to w gruncie rzeczy ten sam Bóg”. Ale Łakomiak nie był typowy, on nie był w ogóle antysemicki.
Oczywiście jako dziecko nie mogłem wiedzieć, jaki rzeczywiście jest mój dziadek. Co było jednak dla mnie oczywiste, że jego dom był głęboko żydowski, w sensie religijnym. I to właśnie w tym domu 19-letni Szlamek, mój przyszły ojciec, jeden z siedmiorga rodzeństwa, wziął ślub, oczywiście zaaranżowany przez swatkę, z 21-letnią Polą Berlinger, dwunastą z trzynaściorga rodzeństwa. Była to jednak kobieta stanowcza i jedną z pierwszych rzeczy jakie wywalczyła w swoim małżeństwie to żeby Szlamek ubierał się normalnie i zrezygnował z tradycyjnego stroju chasydzkiego, mimo że i ona wyszła z bardzo religijnego żydowskiego domu z Góry Kalwarii. Mój ojciec wyuczył się na cholewkarza, jego warsztat znajdował się w naszej kuchni. Przez jakiś czas nieźle mu się wiodło, miał nawet czeladnika. Często dostarczałem ojca cholewki do jego klientów, lokalnych szewców. Tylko jeden raz zgubiłem jedną z cholewek, ale do dziś czuję wielką winę za to. Większość klientów mojego ojca, włączając Pana Łakomiaka, była też klientami mojego dziadka. Kiedy przyjechałem z żoną do Zagórowa 27 lat później, odwiedziłem Łakomiaka i pierwsze pytanie jakie mu zadałem, to czy wie, kim ja jestem. Wielki uśmiech pojawił się na jego twarzy i zawołał swoją żonę z kuchni.
– Czy poznajesz go moja stara? Nie wiedziała jednak kto przed nią stoi. Wtedy on powiedział – Jasne że wiem kim jesteś, ale nie jestem pewien czy jesteś ten młodszy czy starszy brat. To było bardzo emocjonalne spotkanie dla nas obu.
Moje wspomnienia o ojcu są bardzo smutne. Wyglądało że pracował bez przerwy, od momentu jak wstawałem z łóżka aż do momentu jak się kładłem do snu późnym wieczorem. Oczywiście nie pracował w szabas ani w żadne inne religijne święto, ale nie pamiętam żeby kiedykolwiek miał jakiś dzień wolny od pracy. W tych czasach zarabiał około 200 złotych miesięcznie, co było bardzo mizernym zarobkiem dla czteroosobowej rodziny. Żeby kupić materiał na cholewki i zanim otrzymał za nie zapłatę, bardzo często musiał pożyczać pieniądze. Mimo to nie mówiło się w naszym domu o wekslach czy procentach od pożyczek. Mimo tak ciężkiej i wielogodzinnej pracy, ojciec jakoś zawsze znalazł chwilę czasu dla mnie i mojego brata. Pomagał mi w pracach domowych, szczególnie z rysunków, do których nie miałem żadnych najmniejszych nawet talentów, a ojciec bardzo ładnie rysował. Ale był też bardziej surowy niż mama i czasami kończyło się to dosłownym laniem w dupę za różne przewinienia.


Ojciec był samoukiem w kwestiach księgowości i w innych dziedzinach, koniecznych do życia. Z charakteru był zamknięty w sobie, nie pokazywał swoich emocji. Był respektowany w miasteczku za swoją surowość, niezmienność zdań na różne tematy czy wiarygodność. Z tego powodu był wybrany lokalnym reprezentantem American Jewish Joint Distribution Commitee (Amerykańsko – Żydowski połączony komitet dystrybucyjny). Był także wielokrotnie wybrany jako jeden z dwóch przedstawicieli społeczności żydowskiej w 11 – osobowej radzie miasta Zagórowa. Drugim był Pan Kronman, artysta amator i przyjaciel naszej rodziny, którego pamiętam z dość niesympatycznego powodu, bo sobie zażartował, że jak mi się urodzi mój młodszy brat, to mama będzie mnie mniej kochać.
Mama była piękną kobietą pełną życia. Nie była szczęśliwa w zaaranżowanym małżeństwie z moim ojcem. Nie kochała go, jak mi wyznała lata później, ale była z nim dla dobra dzieci. Starała się jednak jakoś wzbogacić swoje nieciekawe życie. Od czasu do czasu pracowała jako manikurzystka czy jako bibliotekarka. Kiedy przyjeżdżał do Zagórowa teatr objazdowy, jego dyrektor Henryk Zylberberg czasami wystawiał sztukę po hebrajsku z udziałem lokalnych amatorów. Mama wtedy grała główną rolę królowej. Ciągle mam żywo w pamięci scenę z tego przedstawienia, w której bohaterska królowa miała spłonąć na stosie. Razem z moim bratem zaczęliśmy z przerażeniem krzyczeć – „nie palcie naszej mamy!!!”
Zachowanie mojej mamy nie było zwykle typowe dla żydowskiej kobiety z małego miasteczka. Lubiła czytać książki czy słuchać muzyki z płyt z naszego ręcznie napędzanego gramofonu. Słyszałem wiele razy niektóre z utworów i mogłem śpiewać na wyrywki fragmenty z opery Carmen, Aida czy Rigoletto.
Dużymi atrakcjami dla nas były wizyty przyjaciół rodziny – wspomnianego już Pana Kronmana i Pana Kiwały, który również występował z mamą na scenie teatru objazdowego. Co jakiś czas mama jeździła do Kalisza czy Poznania spotkać się z przyjaciółmi i pójść do teatru czy do opery.
Styl życia mojej mamy był bardzo trudny dla ojca, zarówno w aspekcie finansowym jak i emocjonalnym. Ale jako młody chłopak, nigdy nie czułem się zaniedbany, mama dbała o nas, o dom, gotowała, prała i zajmowała się wszystkim podczas gdy ojciec pracował w swoim warsztacie. Mama miała w stosunku do nas wysokie oczekiwania i ambicje, chciała żebym chodził na lekcje muzyki ale, skrzypce i prywatne lekcje były za drogie dla nas. Wtedy też postanowiła przenieść mnie z lokalnej szkoły żydowskiej, której poziom nauczania był mierny, do państwowej szkoły podstawowej, gdzie byłem jedynym żydowskim dzieckiem pośród kilkuset dzieci katolickich. Jak we wszystkich państwowych szkołach w tym czasie, obowiązkowe były lekcje religii, jedna godzina na tydzień, ale jako uczeń innej religii, byłem z tego zwolniony.
Około 20% z 4000 mieszkańców Zagórowa to byli żydzi. Wielu z nich było właścicielami małych sklepików lub pracowało w innych zawodach, ale generalnie nie powodziło im się lepiej niż innym mieszkańcom. Antysemityzm był wszechobecny, w głównej części inspirowany przez kościół katolicki. W większości jednak nie było przemocy, choć w 1936 lub 37 Zagórów miał swój pogrom żydów, kiedy setki chłopów z okolicznych wsi zjechało się do miasta. Obyło się bez ofiar śmiertelnych, choć wielu z nas było rannych a wiele sklepików i biznesów żydowskich zostało zdemolowanych. Jeden z chłopów próbował wtargnąć przez płot na nasze podwórko, ale mój ojciec i jego brat Mendel, którzy byli rosłymi i silnymi mężczyznami, z łatwością go odepchnęli. To spowodowało, że inni już tego nie próbowali.
Mój pobyt w państwowej szkole podstawowej musi być widziany w tle tego antysemityzmu. Ale jednak, nie przypominam sobie żebym miał jakiekolwiek obawy związane z pobytem w tej szkole. Co więcej, nie doświadczyłem nigdy otwartej wrogości ze strony moich kolegów szkolnych. Może częściowo było to zasługą mojej chęci dostosowania się do innych, chęci asymilacji. Co jednak pamiętam jako negatywne wydarzenie, nauczyciel muzyki Wróblewski, który był znanym lokalnym antysemitą, nazywał mnie Szmul, co widziałem jako ekspresję antysemityzmu. Kiedy pewnego razu zdobyłem się na odwagę i zwróciłem mu uwagę, że moje imię to Mietek, powiedział że dla niego żyd to Szmul i tak mnie będzie nazywał. Innym, pozytywnym tym razem przykładem, był szkolny katecheta, który często ze mną rozmawiał, graliśmy w gry matematyczne, pomimo że z lekcji religii byłem zwolniony…”
Po ukończeniu szkoły podstawowej w Zagórowie, Mieczysław Sieradzki został przeniesiony do szkoły średniej w Kaliszu, gdzie miał większe szanse na zdobycie lepszej edukacji. Kiedy wybuchła II wojna światowa, jego matka Pola Sieradzka, nie mając najmniejszych wątpliwości jakie jest zagrożenie dla żydów od strony niemieckiej, postanowiła wziąść swoich dwóch synów i ewakuowała się na tereny zajęte przez Rosjan. Nie była to łatwa podróż, poprzez Rumunię aż na Litwę, ale po wielu tygodniach tułaczki osiągnęli w końcu względny spokoj i bezpieczeństwo. Jej mąż Szlama początkowo podróżował razem z rodziną, ale w końcu odmówił wyjazdu, prawdopodobnie wykorzystując ten moment żeby odseparować się od żony. Pozostał w okupowanej Polsce, do 1943 roku mieszkał w Warszawie. Był członkiem Żydowskiej Organizacji Bojowej, zginął w powstaniu w Gettcie Warszawskim 28 maja 1943 roku.


Mietek Sieradzki spędził w Zagórowie kilka lat swojego dzieciństwa, ale jego korzenie były tutaj od wielu pokoleń. Był mieszkańcem świata, podróżował, pracował w międzynarodowych instytucjach, był wykształcony, znał biegle kilka języków, jednak podstawy jego edukacji i późniejszej kariery wywodzą się stąd, z tej małej szkoły podstawowej, z tego małego miasteczka. Wielu z nas, urodzonych już i mieszkających poza Zagórowem, wracamy tutaj nad rzekę swojego dzieciństwa nie tylko myślami, ale też z wizytą, często z dziećmi czy wnukami, niektórzy wracają na stałe. Mietek Sieradzki przyjechał dwukrotnie do Zagórowa z krótką wizytą kilka lat po wojnie i nigdy już tu nie wrócił. Mimo to był i jest jednym z nas, zagórowiaków…
Nota autora:
- Wszystkie zdjęcia zamieszczone w artykule pochodzą z książki Mietka Sieradzkiego „By a twist of history – three lives of a Polish Jew” ISBN 0-85303-426-5. Książka jest dostępna na wielu platformach internetowych (ebay, amazon etc).
- Fragmenty książki przetłumaczone w artykule są jak najwierniejszą kopią treści autora książki Mietka Sieradzkiego, bez jakiejkolwiek interpretacji tłumacza.