„Zostawiłem ciebie rzeko dawnych dni
Opuściłem ciebie, miasto zwiodło gwarem mnie
Rzeko dzieciństwa
Gdzie mnie toczy niby kamień miasta nurt
Daj mi twojej wody nabrać w dłonie chociaż raz
Rzeko dzieciństwa..”
Terezin

Cicha muzyka dobiegała z oddali, mieszając się z dźwiękami pól i lasów w ten ciepły czerwcowy wieczór. Uważny słuchacz wyłowić mógł poszczególne instrumenty i głosy śpiewających artystów na tle większego chóru. Dźwięki muzyki i śpiew dochodziły z dużego, jasno oświetlonego budynku, pod którym stało wiele samochodów. Przez otwarte okna widać było ogromny tłum ludzi, siedzących na krzesłach ustawionych w ciasne rzędy. Na scenie prezentowała się spora orkiestra symfoniczna, składająca się z zawodowych muzyków, których wirtuozerię można było dostrzec już na pierwszy rzut oka. Artyści grali na wysokiej klasy instrumentach znanych firm z całego świata. W niewielkim oddaleniu od orkiestry, stał na podwyższeniu 150-cio osobowy chór, który właśnie miał rozpocząć swoją część utworu po wstępie zagranym przez orkiestrę. Dyrygent podniósł pałeczkę, chwilę stojąc w bezruchu, jakby zawahał się, jak gdyby miał wątpliwości, czy w obliczu tak dużej i wymagającej publiczności podoła zadaniu. Było to jednak złudzenie, bowiem już w chwilę potem machnął energicznie ręką i muzyka popłynęła swobodnie w kierunku słuchaczy.
Requiem Giuseppe Verdiego to bardzo znane dzieło, ale też i bardzo trudne do wykonania. Orkiestra i chór przygotowywała się do tego koncertu przez wiele miesięcy, bo choć członkowie orkiestry byli zawodowymi muzykami, to chórzyści byli w zdecydowanej większości amatorami. Ponadto celem dyrygenta było zachowanie łacińskiej wersji tekstu tego dzieła, a żaden z wykonawców nie władał tym językiem. Mimo tych obaw, premiera okazała się być bardzo udana, widownia słuchała w zachwycie utworu, przeżywając go, mimo że w zdecydowanej większości nie znali łaciny. A padły wówczas słowa były bardzo wymowne, biorąc pod uwagę okoliczności tego koncertu:
„…Dzień gniewu już nadszedł…Twoje armie są rozerwane, tak jak Ty rozerwałeś nas i podeptałeś…To jest sprawiedliwość a nie zemsta, nie z nienawiści ale w celu podstawowej ludzkiej sprawiedliwości…”
Słowa te, śpiewane potęgą głosów tego dużego chóru, uderzały silnie w słuchaczy. Dystyngowani goście, ubrani we fraki i muszki, panie w długich sukniach, wyglądali na jakąś oficjalną międzynarodową delegację. I rzeczywiście, w kilku klapach marynarek świeciły się małe odznaki Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Więcej jednak postaci było w starannie odprasowanych mundurach wysokiej rangi oficerów. Na tle głębokiej czerni jednego z tych mundurów , wyłaniało się kilka charakterystycznych insygniów w kolorze srebra. Po prawej stronie kołnierzyka, dwie stylizowane litery SS. Na czapce wypukła oznaka Totenkopf. W pierwszym rzędzie siedział Sturmbannfuhrer Karl Rahm, komendant obozu koncentracyjnego Terezin w byłej Czechosłowacji, koncert odbywał się 23 czerwca 1944 roku.

W listopadzie 1941 roku, z rozkazu Heinricha Himmlera, niewielkie miasto Terezin, lub bardziej znane jako Theresienstadt położone w Protektoracie Czech i Moraw, zamienione zostało na Żydowskie getto, a stara austriacka twierdza z XVIII wieku, leżąca w obrębie miasta, na tranzytowy obóz koncentracyjny.

Do getta zwożono głównie Żydów z Czech, ale także z przygranicznych rejonów Generalnej Guberni, Ukrainy i Rosji i z innych krajów Europy. Getto i obóz w Terezinie były całkowicie odmienne od typowych obozów koncentracyjnych. Terezin miał służyć jako model propagandowy dla polityki zagranicznej, w którym Niemcy chcieli pokazać światu, jak dbają o Żydów, jak dobrze ich traktują, to miało być „modelowe” getto, miejsce dobrowolnego osadnictwa żydowskiego czy wręcz obozu rodzinnego, niemal kurortu czy sanatorium. Choć warunki życia żadną miarą nie należały do lekkich, jednak w porównaniu z innymi gettami to było prawie jak „sielanka”. Ponieważ Niemcy chcieli pokazać jak dobrze traktują mieszkańców getta i obozu, sprowadzano tutaj elitę kulturalną czeskich Żydów – muzyków, kompozytorów, artystów i pisarzy. Stworzono im warunki do tworzenia, pozwalano na występy muzyczne i teatralne, istniały szkoły i co najbardziej niezwykłe, synagogi, gdzie można było uprawiać życie religijne. W gettcie istniały żydowskie władze samorządowe, była żydowska policja.

Była to oczywiście fasada propagandowa, bo transporty z tego tranzytowego obozu odchodziły codziennie, głównie do Oświęcimia, prosto do komór gazowych. Na początku 1944 roku, kiedy do obozu sprowadzono 500 duńskich Żydów, Duński Czerwony Krzyż domagał się inspekcji warunków życiowych, na co władze niemieckie po pewnych wahaniach wyraziły zgodę. Getto i obóz przeszły „cudowną” metamorfozę zmieniając się w ciągu kilku tygodni z ponurego miejsca prymitywnej egzystencji w kwitnące miasto, pełne szczęśliwych rodzin, wypełnionych sklepowych półek i wszechobecnego śmiechu radosnych dzieci. Na uprzednio ustalonej trasie przejazdu międzynarodowej komisji inspekcyjnej, fasady domów zostały odmalowane, powstały obficie zaopatrzone sklepy z towarami jakich od lat nikt nie widział, pojawiły się nawet dwie kawiarnie pełne zadowolonych klientów pijących kawę i zajadających się ciastkami. Na tą jednodniową okoliczność „otwarto” nawet Żydowski bank, który wydawał własne pieniądze, a ludzie spacerujący ulicami tego dnia wydawali je w sklepach „kupując” wszelkie towary. Starannie dobrani „mieszkańcy” byli zawczasu dobrze karmieni, ubrano ich w modne garnitury i sukienki. Kulminacyjnym momentem tej jednodniowej inspekcyjnej farsy był właśnie ten koncert, na którym grano Requiem Verdiego. Dla udokumentowania tego propagandowego sukcesu, powstał film w reżyserii jednego z utalentowanych filmowców, niemieckiego Żyda, więźnia obozu, Kurta Gerrona i Czecha Karela Peceny, aktualnego więźnia żydowskiego getta. Film był później pokazywany przez Niemców jako dowód ich troski o mieszkańców podbitych krajów.

Delegacja Czerwonego Krzyża odjechała bardzo zadowolona, sporządzony został odpowiedni raport dla Ligi Narodów potwierdzający zgodność działalności władz niemieckich z międzynarodowymi umowami, jednym słowem, wielki sukces. Reżysera filmu, jak i większość muzyków, chórzystów i gości ulicznej kawiarni, załadowano następnego dnia do towarowych wagonów, gdzie po krótkiej podróży do Oświęcimia, wszyscy przeszli przez komory gazowe i kominy krematoriów. W ciągu czterech lat istnienia przez Theresienstadt przeszło ponad 140 tysięcy ludzi, z czego liczbę ofiar zamordowanych lub zmarłych w tym getcie i obozie szacuje się na około 60 tysięcy, drugie tyle wywieziono na śmierć do Oświęcimia i innych obozów zagłady w Generalnej Guberni i Niemczech. W dniu wyzwolenia, 8 maja 1945 roku, w getcie przeżyło jedynie 19 tysięcy osób, w tym 1600 dzieci.

Pierwszym komendantem obozu w latach 1941 do 1943 był Haumptsurmfuhrer Siegfried Seidl, odpowiedzialny za zamordowanie wielu tysięcy więźniów i dziesiątki tysięcy deportacji do innych obozów zagłady, głównie Oświęcimia. Za swoje „wyjątkowe” zasługi, odkomenderowany w 1943 do obozu Bergen-Belsen. Ponowny awans to przejęcie dowodzenia nad Sondereinsatzkommando-Eichmann w marcu 1944 roku, gdzie był osobiście odpowiedzialny za największą w historii wojny deportacje; w ciągu 56 dni pomiędzy majem a lipcem 1944 roku, przetransportowano 437 tysięcy Żydów z Węgier do krematoriów Oświęcimia. Po zakończeniu wojny ukrywał się w Austrii, aresztowany w 1945 w Wiedniu, sądzony przez Austriacki sąd w 1946 roku i skazany na śmierć za wyjątkowo okrutne zbrodnie ludobójstwa, został powieszony w lutym 1947 roku.

Komendantem obozu w czasie wspomnianej już inspekcji Czerwonego Krzyża był Sturmbannfuhrer Karl Rahm; był on ostatnim z trzech komendantów Konzentrationslager Theresienstadt, od lutego 1944 do ewakuacji obozu 5 maja 1945 roku. Razem z innymi oficerami SS uciekł do Austrii, gdzie niedługo potem został aresztowany przez okupacyjne władze amerykańskie i przekazany w 1947 roku do Czechosłowacji. Stanął przed sądem i został skazany na śmierć za ludobójstwo przez Czeski sąd wojskowy. Wyrok wykonano przez powieszenie cztery godziny po jego ogłoszeniu.
Rodzina Żaludów
Wacław Żalud (1803-1881) był utalentowanym muzykiem z Nove Straseci w zachodnich Czechach, uczniem Franza Czermarka, znanego muzyka i wytwórcę instrumentów dętych z końca XVIII wieku. Wacław był fundatorem i pierwszym dyrektorem fabryki instrumentów muzycznych w Terezinie, znanej i cenionej w tamtych czasach w Europie i nie tylko. Jego synowie i wnukowie przejęli fabrykę, która działała aż do roku 1941. Syn Wacława, Edward, był uzdolnionym mistrzem budowy instrumentów muzycznych. W 1870 roku osiedlił się w Pradze gdzie produkował klarnety dla firmy V. Horaka a w 1874 otworzył własną firmę w której produkował instrumenty drewniane, słynące z doskonałego wykończenia i brzmienia. Większość klarnetów i fletów używanych w orkiestrze Teatru Narodowego w Pradze były właśnie jego dziełem.


Paul (Paweł) Żalud (1864-1931), jeden z wnuków Wacława, przejął w latach 30 fabrykę w Terezinie i do znanych instrumentów drewnianych dołożył też linie instrumentów dętych blaszanych.
Niemcy w 1941 roku fabrykę zamknęli, a instrumenty jak i całą rodzinę Żaludów przenieśli do Terezińskiego getta. Niektóre instrumenty przetrwały wojnę i są używane przez muzyków do dnia dzisiejszego. Nikt z rodziny Żalud mieszkających w Terezinie nie przeżył, wszyscy zginęli albo w getcie Terezin albo w komorach gazowych Oświęcimia.


Instrumenty produkowane przez firmę Żalud są do dziś dnia cenione i celebrowane na całym świecie. Włoski dziennikarz i muzyk Matteo Corradini poświęcił wiele lat na odtworzenie historii muzyków grających w obozie Terezin, używających instrumenty firmy Żalud. W 2013 roku stworzył Kwartet im. Pawła Żaluda a później orkiestrę symfoniczną zwaną Żalud Orchestra , która gra utwory skomponowane podczas tych tragicznych lat getta i niemieckiego terroru używając oryginalne instrumenty wyprodukowane przez firmę Żaluda, pieczołowicie odrestaurowane i zgromadzone z różnych zakątków świata.

W USA i w Europie odbywają się cyklicznie koncerty poświęcone muzyce, kompozytorom i twórcom instrumentów muzycznych z Terezina.
Zapewne już od jakiegoś czasu, czytając tą historię o Terezinie i instrumentach Żaluda, niektórzy z czytelników zadają sobie pytanie – a co to ma wspólnego z Zagórowem, jego historią i mieszkańcami. Te moje krótkie artykuły miały opowiadać przecież o Zagórowskich emigrantach, ich losach na obczyźnie, o tych Marcjanach, Kmieciakach, Jasińskich czy Wyberskich, o których już pisałem poprzednio. Czasami jednak historia nie chodzi prostymi drogami, a raczej wije się, zatacza koła, zawraca, żeby ponownie trochę prostą drogą iść, zapada się w podziemia, aby znów niespodziewanie wyjść na światło dzienne. Tak właśnie było i w tym przypadku. Więc żeby dotrzeć do Zagórowa, trzeba było poznać trochę historii Terezina i jego muzyków – wszystko się w sposób niespodziewany ze sobą łączy.
Edward Żalud Sr. (1848-1911) to jeden z trzech braci produkujących instrumenty muzyczne, początkowo głównie drewniane klarnety i flety, później różne instrumenty dęte blaszane w niewielkiej fabryce w Terezinie.


Edward odciął się od rodzinnego biznesu i przeniósł się do Pragi w 1870 roku gdzie otworzył firmę specjalizującą się w wyrobie drewnianych instrumentów, chciał bowiem wytwarzać tylko instrumenty tradycyjnie budowane z naturalnych materiałów. Uważał, że blacha to odejście od prawdziwego kunsztu rzemieślniczego; jego nie interesowała masowa produkcja wykorzystująca przemysłowe maszyny. Nie było mu łatwo na początku, firma miała poważne trudności w sprzedaży swoich wyrobów, jednak nazwisko Żalud otworzyło mu w końcu drzwi do klientów. To on dostarczał większość klarnetów i fletów do Praskiej Orkiestry Symfonicznej i orkiestry Teatru Narodowego w Pradze.

Edward Żalud Sr. dorobił się kilkoro dzieci, Franciszka, Katarzynę i Edwarda. Ten ostatni, Edward Jr. urodził się w Pradze w 1878 roku. Pomimo że nazwisko Żalud kojarzy się głównie z religią Żydowską ( stąd pewnie wszyscy Żaludowie z Terezina zginęli w komorach gazowych po krótkim pobycie w getcie ), Edward Jr i jego ojciec byli katolikami. Moi przyjaciele i tropiciele historii z Czech odnaleźli wpisy do ksiąg kościelnych z chrztu, ojca Edwarda z kościoła katolickiego w Nove Straseci a jego syna z kościoła w Pradze.


Ciekawe jest, że często rodziny noszące te same nazwisko, niekoniecznie są wyznawcami tej samej religii. Większość Żaludów w Czechach to Żydzi, ale to nazwisko jest również popularne w Austrii, gdzie z kolei Żaludowie byli protestantami. Edward i jego syn byli katolikami, prawdopodobnie sięgając też do ich jeszcze wcześniejszych pokoleń. Moje dywagacje na temat przynależności religijnej nie są przypadkowe. Prawie 100 lat później, w wydawało by się nowoczesnym roku 2018, zostałem dość brutalnie uświadomiony, że wyznaniowe stereotypy są ciągle żywe, a uprzedzenia mają się dobrze. Do tego wątku powrócę jednak nieco później.

Edward Żalud Jr porzucił rodzinną tradycję wytwarzania instrumentów. Jego ojciec uważał, że epoka rzemieślników, którzy produkowali instrumenty muzyczne używając tradycyjnych narzędzi i metod, bezpowrotnie się kończy. Nastały czasy rewolucji przemysłowej, coraz bardziej wydajnych i nowoczesnych maszyn i nie sposób było z nimi konkurować używając tylko swoich dwóch rąk, chociażby najzdolniejszych. Wychowując się jednak od pokoleń w atmosferze muzyki, Edward Jr posiadał innego rodzaju talent – był bardzo uzdolnionym muzykiem, a oczywiście instrument jaki sobie upodobał i na którym oparł swoje muzyczne wykształcenie w Konserwatorium Praskim, to klarnet. Nietrudno zgadnąć, że grał na instrumencie produkcji własnego ojca. Edward Jr. był członkiem bardzo prestiżowej orkiestry – grał w Orkiestrze Teatru Narodowego w Pradze w latach międzywojennych, praktycznie aż do śmierci w 1939 roku. Pracował też z innymi orkiestrami, wiemy, że mieszkał przez wiele lat w Krakowie, dużo podróżował po Europie. Podczas jednej z wizyt w Warszawie w 1904 roku poznał piękną Polkę. Władysława miała 17 lat, Edward Junior – 25. Oczywiście jego coraz bardziej rozwijająca się kariera nie pozwoliła mu osiedlić się w Warszawie, „porwał” więc Władysławę do swojej ukochanej Pragi, gdzie żyli razem aż do 1939 roku, w którym oboje zmarli, najpierw ona, a w kilka miesięcy później Edward Jr. W 1906 roku urodziła się w Pradze ich córka, Hedvika Żaludowa.



Wakacje w Zagórowie
Pociąg do Poznania odjeżdżał ze Szczecina bardzo wcześnie rano. Każdego roku o tej samej porze, jak tylko skończył się rok szkolny, następował ten sam rytuał pakowania się we wielkie walizki i upychanie niezbędnych rzeczy na kilkutygodniowe wakacje. Walizki były dwie, a każda z nich tak ciężka, że dorosły mężczyzna miał problem je unieść. Ponieważ rowery były oczywiście niezbędne na wakacjach, zawsze je ze sobą braliśmy. Na krótką metę były nawet użyteczne, bo ten kawałek drogi z naszego mieszkania do dworca kolejowego pomogły przetransportować te wielkie walizki, ale za to na dworcu, gdzie rozgrywały się iście „dantejskie” sceny, towarzyszące próbom zapakowania się z tym wszystkim do pociągu, jednoślady raptem stawały się balastem wysoce niepożądanym. Tym bardziej, że czekało nas po drodze kilka przesiadek. Cały ten transportowy koszmar był jednak zaplanowany z precyzją godną generała dowodzącego swoje wojsko w ciężkiej bitwie. Rzecz była prosta – wepchnąć się do wagonu przed wszystkimi innymi i zająć cztery miejsca siedzące. Przedstawiciele młodego pokolenia, w mojej skromnej osobie liczącej wówczas lat 6 oraz mojej kuzynki Basi, lat 10, mieli za zadanie dostać się do przedziału albo przez otwarte okno (jeśli otwarte było), albo poprzez szalony sprint do drzwi wagonu i dalej do jakiegokolwiek najbliższego przedziału. Moja mama, w zaawansowanym z mojego punktu widzenia wieku lat dwudziestu sześciu, miała za zadanie pilnować walizki na peronie podczas nieobecności mojego taty, który z kolei miał przydzieloną niemożliwą niemalże do wykonania misję zlokalizowania wagonu bagażowego i umieszczenia tam cennych naszych rowerów. Pilnowanie walizek na peronie to była najłatwiejsza robota, bo ze względu na ich wagę, żaden potencjalny złodziej nie próbowałby nawet unieść tych na zielono pomalowanych walizek z obawy przed poważnym nadwyrężeniem kręgosłupa, a dodatkowo wyglądały one jak solidnie przytwierdzone klejem do peronu. Wszystko to się działo w ciągu kilku minut od momentu podstawienia pociągu na peron, w którym to czasie, młodzi, czyli ja i Basia, zainstalowaliśmy się w przedziale, tata odstawił rowery i powrócił do pilnującej walizek mamy, aby je z wielkim wysiłkiem unieść i dostarczyć je do przedziału, który młodzi w międzyczasie zamknęli przed innymi na typową wajchę przedziałowych drzwi. Teraz to już było z górki. Następne przesiadki w Poznaniu i Jarocinie to był już pryszcz. Wreszcie więc dotarliśmy do najbardziej lubianej części corocznej podróży – kolejki wąskotorowej Witaszyce-Zagórów.

Tłoku już nie było, spokojność nas nagle jakaś ogarnęła i w tym spowolniałym, prowincjonalnym tempie, nurzając się w dymie małej lokomotywy, dotarliśmy do ostatniego przystanku w sąsiedztwie wiatraka. Zielone walizki zapakowane ponownie na rowery, a my z przysłowiową pieśnią na ustach, dotarliśmy wreszcie, po niemalże dwunastu godzinach transportowego piekła, do ciszy dziadkowego domu przy ulicy Zdrojowej.
Dziadkowie jak zwykle witali nas bardzo serdecznie, bo mieszkali już sami, dzieci wyjechały i osiedliły się w dalekich miastach i na te kilka tygodni ich dom przemieniał się z cichego i pustego na wibrujący od hałasu i pękający w szwach. Zwykle przyjeżdżali jeszcze kuzyni z Kalisza w podobnym do nas wieku, więc czasami można się było doliczyć do dziesięciu lokatorów. A łóżka były tylko dwa, każde w osobnej małej sypialni. Dziadkowie zajmowali jedno, a cała reszta, czyli osiem osób, próbowała w jakiś sposób pomieścić się w drugim. Spanie w tak zwanych nogach było jedynym sposobem na jako taką wygodę, choć z braku bieżącej wody wieczorne mycie było tylko fikcją, więc te kuzynowskie nogi sterczące tuż przy moim nosie, spocone i sfatygowane całodzienną gonitwą, nie „zalatywały” francuskimi perfumami. Komu to jednak przeszkadzało! Najważniejsze że nadchodził następny dzień pełen przygód.

Każdego roku, zaraz po przyjeździe, zabierała mnie babcia na rynek, gdzie w dniach targowych zjeżdżała się chmara rolników i handlarzy, sprzedających ubrania i chleb, świnie i garnki, narzędzia i dywany, i wszystko inne, co niezbędne było w domu i w zagrodzie. Babcia kupowała dla mnie żywego królika, żebym się nim opiekował całe wakacje, po których ów królik miał czekać na mnie w pięknej drewnianej klatce w chlewiku za domem aż do mojego następnego przyjazdu. Każdego następnego jednak roku królika już nie było. Zwykle tuż po moim wyjeździe, królik, jak mi później tłumaczono, w tajemniczy sposób otwierał klatkę i uciekał gdzieś na nadwarciańskie łąki, nikt już go nie mógł znaleźć pomimo ponoć usilnych poszukiwaniach. Dopiero po kilku latach takich powtarzających się „króliczych ucieczek”, Basia w końcu nie wytrzymała i obwieściła mi, że królik był kupowany tak naprawdę na Wigilijny stół i żywot swój kończył jako element potrawki. Długo miałem żal do dziadków, że tak mnie za nos wodzili, w końcu jednak był czas zrozumieć, że króliki i inne drobne zwierzęta hoduje się nie dla zabawy, ale na jedzenie, tak samo jak dzieci nie przynoszą bociany… bo każdy przeciętnie inteligentny pierwszoklasista wie, że znajduje się je w kapuście.

Pasją dziadka było wędkarstwo, często więc braliśmy rowery i jechaliśmy nad Wartę. To było tylko męskie zajęcie, Basia więc na ten czas zostawała oczywiście z babcią w domu przy garach. Jechaliśmy więc na tych rowerach po rozległych podmokłych łąkach, przekraczaliśmy strumienie i mniejsze rzeczki, omijaliśmy z daleka wielkie stada gęsi, przedzieraliśmy się przez drzewa i krzaki , aż wreszcie dotarliśmy do dziadkowi tylko znanego miejsca nad brzegiem ogromnej rzeki Warty. Wtedy wszystko było odległe i wielkie, tajemnicze i nieznane, wydawało mi się, że poruszamy się gdzieś w dalekiej dżungli, a może na jakiejś tajemniczej wyspie lub nieznanym lądzie. Gdy jechałem w zeszłym roku samochodem z Lądu do Zagórowa asfaltową drogą wzdłuż Warty, uderzyło mnie, że nagle cały ten świat bardzo zmalał, do rzeki tylko parę kroków, Warta jest niewielka, łąki wcale nie takie rozległe, a drzewa też jakby mniejsze. I nie widziałem gęsi! Postrzeganie wielkości świata jest faktycznie relatywne do wieku i wzrostu obserwatora.
Dziadkowa pasja wędkowania nie brała się z niczego innego, jak tylko z zawziętości i chęci zemsty. Od lat bowiem próbował bezskutecznie złapać, jak mówił, największego szczupaka w całej dolinie Warty, który z roku na rok w tajemniczy sposób się wydłużał i to w dość szybkim tempie. Tego lata dziadkowi zabrakło już zasięgu rąk, żeby pokazać jaki ten szczupak jest wielki, określił więc jego długość werbalnie na „przynajmniej dwa metry”. Słowo „przynajmniej” jest tutaj kluczowe, bowiem pozwala następnym razem wydłużyć tę rybę na metry prawie trzy. Podejrzliwie trochę słuchałem tych opowieści, bo kilkuletnie wędkowanie z dziadkiem każdego lata nie przyniosło mi osobiście większego sukcesu jak dwudziestocentymetrowa płotka, czy równie okazały okoń. Dziadek twierdził, że poważna ryba może się tylko złapać na doskonały i profesjonalny sprzęt, jakim się oczywiście chwalił. A miał się czym pochwalić – wędka była długa, zrobiona z grubego bambusa, kołowrotek to cud techniki pewnie chiński, no i te doskonałe haki o różnych kształtach i wielkościach, przy których doborze kierował się dziadek tylko sobie znanymi kryteriami. Ten sam rytuał powtarzał się każdego roku: po zarzuceniu wędki, gruby i na biało pomalowany spławik mknął szybko z wartkim prądem, dziadek za nim, a ja za dziadkiem z moją, zrobioną naprędce z jakiegoś patyka wędką. Dochodziliśmy tak do następnej grupy krzewów, po czym wracaliśmy do punktu wyjścia i cała zabawa rozpoczynała się od nowa. I tak cały dzień. Szczupak oczywiście gdzieś w głębiny się zapadł, we wiaderku jakiś drobiazg, który technicznie był rybą, ale więcej tam było ości niż mięsa, więc tak jak zwykle, cała ta niegodna rąk męskich praca przygotowania ryb do kolacji, spadała na Basię. My byliśmy ponad takie drobiazgi! Dziadek wieczorem po raz kolejny opowiadał, że szczupak jeszcze większy, a nie dał się złapać, bo wędka za długa, haczyk za krzywy, robak za chudy, a spławik miał tendencję do samowolnego zapadania się pod wodę.




Mój dziadek Jan, był szewcem. Wytwarzał i naprawiał buty dla klientów z Zagórowa i okolicy. Jego warsztat szewski to było małe pomieszczenie na poddaszu domu, prowadziły do niego strome i bardzo chybotliwe schody, po których wchodzić było trochę ryzykownie. Niewielki stół roboczy ustawiony był naprzeciw małego okna z widokiem na podwórze i sąsiedni dom, należący bodajże do rodziny Szkudlarków. Na stole leżało zwykle kilka różnych butów lub ich części, stare narzędzia, a cały pokój pachniał klejem i skórą. Ten zapach pamiętam do dziś tak żywo, jakby tuż gdzieś obok mnie się wydzielał, choć od tamtych chwil minęło już ponad pięćdziesiąt lat. Nigdy wcześniej nie myślałem, że pamięć to nie tylko zdarzenia, ale i zapachy.
Dom dziadka był bardzo mały, niewielka kuchnia, gdzie toczyło się całe życie rodzinne, dwie sypialnie i ten dziadkowy warsztat na górze. Niewielkie podwórko z boku domu, odgrodzone było od ulicy drewnianym płotem, a właściwie bramą i niedużą furtką; do domu można było wejść od ulicy, ale od wieków wszyscy wchodzili przez drzwi od podwórka prosto do kuchni. Ściana od tej strony domu zarośnięta była całkowicie krzakiem winogron, którego owoce zrywaliśmy dużo przedtem zanim były dojrzałe. Tuż za domem był mały chlewik, w którym królował ów królik, a naprzeciwko chlewika – całkiem elegancki wychodek ( jako że w tych czasach nie było jeszcze kanalizacji). Nie było też jeszcze miejskich wodociągów, po wodę trzeba się było pofatygować na koniec ulicy, gdzie stała ręczna pompa, więc my, młodzi, mieliśmy zadanie zaopatrywać domostwo w wodę za pomocą różnej wielkości wiader i innych pojemników blaszanych (dla uświadomienia młodszych czytelników, plastik jeszcze w tych czasach powszechny nie był). Ulica Zdrojowa nie była jeszcze wyasfaltowana, bruk składał się z tak zwanych kocich łbów, z pomiędzy których na święto 22 Lipca władza ludowa nakazywała wyrywać trawę i inne chwasty, aby socjalistyczna Ojczyzna wyglądała odświętnie i bogato. Całkowicie nieświadomy tej politycznej manipulacji, wyrywałem tę trawę z kuzynami dopóty, dopóki ulica przed dziadkowym domem nie wyglądała jakby dzika przyroda nie miała tam prawa wstępu. Któż mógłby w tym czasie przewidzieć, że to właśnie zwyrodniałemu socjalistycznemu systemowi będę zawdzięczał fakt, że dzisiaj te wspomnienia spisuję z perspektywy trzydziestoletniej emigracji.

Ponownie w Zagórowie
Minęło następne 35 lat jak znalazłem się przed tym samym domem pewnego sierpniowego dnia 2018 roku. Planując podróż do Polski, miałem zamiar jeszcze raz ten dom odwiedzić, więc

poprosiłem moich przyjaciół w Zagórowie, czy aby nie mogli tej wizyty zaaranżować z obecnymi właścicielami. I tutaj właśnie chciałbym powrócić do historii Edwarda Żaluda.
Żona Edwarda to Władysława Michalska, córka Józefa Michalskiego, brata mojego pradziadka, Feliksa. W Pradze, gdzie mieszkali, powodziło im się bardzo dobrze, bo Edward, jako znany muzyk, zarabiał nieźle, posiadali więc okazałą kamienicę w centrum miasta i sporo też podróżowali. Władysława była matką chrzestną mojej cioci Władzi, co zostało udokumentowane w księdze parafialnej kościoła w Zagórowie.

Edward Żalud więc był też bliską moją rodziną poprzez małżeństwo z Władysławą Michalską. Pomagali oni moim dziadkom finansowo w latach 1920-30, często przyjeżdżali do Zagórowa podczas licznych podróży do Warszawy czy Krakowa. Przyjechali też na dłużej w 1932 roku, bodajże na dwa tygodnie, podczas którego to pobytu kupili ten dziadkowy dom przy ulicy Zdrojowej. Dom został zbudowany w tym samym roku i wystawiony na sprzedaż przez Pana Kubackiego, który mieszkał po przeciwnej stronie ulicy. Całą sumę w wysokości 3,5 tysiąca złotych Edward z małżonką wręczyli mojemu dziadkowi, który oficjalnie kupił dom na własność. Bez pomocy Edwarda, dziadkowie nigdy nie byliby w stanie mieszkać we własnym domu, w dodatku całkowicie spłaconym. Fakt ten na długie lata ustabilizował ich sytuację materialną i poniekąd zmienił bieg historii mojej rodziny. W wyniku tej stabilizacji mój ojciec mógł kontynuować naukę w szkole zawodowej w Szczecinie, dzięki temu poznał tam moją mamę, stąd ja się wziąłem na tym świecie, a reszta to już historia. Edward Żalud jest więc postacią wyjątkowo dla mnie ważną, stąd też mój upór i determinacja, aby przybliżyć tą postać i mnie samemu i moim potomkom. Było dla mnie niezmiernie istotne, żeby nie tylko zobaczyć jeszcze raz ten dziadkowy warsztacik, ale także sam dom w innym zupełnie wymiarze, umiejscowiony w odległym czasie i przestrzeni, bez którego jest wysoce prawdopodobne, że piszący te słowa może by nawet nie istniał. Niestety, nie było mi dane. Moja wizyta w Zagórowie była jednak za krótka, żeby tą wizytę zmieścić w te kilka godzin, jakie tam spędziłem latem 2018 roku.
I jeszcze jedno o Edwardzie Żaludzie i jego pochodzeniu, jako że była to rodzina po części katolicka, po części żydowska. Percepcja to największy wróg normalności. Wbrew logice i faktom, wbrew historii i zdrowemu rozsądkowi, są jeszcze na świecie jednostki lub całe grupy społeczne, które wierzą bezkrytycznie, że wszyscy Niemcy to naziści, wszyscy Włosi należą do mafii, wszyscy Polacy to alkoholicy, wszyscy muzułmanie to terroryści, a wszyscy Żydzi jedzą mace zrobione z krwi pomordowanych rytualnie polskich dzieciątek. Że Żalud to typowe żydowskie nazwisko, a prawdziwy Polak to Kowalski, czy też Michalski. Pozwolę sobie jednak twierdzić, że tego typu uproszczenia nie bardzo pasują do teraźniejszej rzeczywistości. Bliżej im może do światopoglądu tych, którzy wierzą, że ziemia jest płaska. Na emigracji nauczyłem się trochę pokory i szacunku do ludzi odmiennych ode mnie – poprzez kolor skóry, religię czy narodowość. Moje grono znajomych i przyjaciół obejmuje Niemców (tak, w tym również tych wiekowych, 90-cio letnich weteranów kampanii niemieckiej w Polsce i Rosji), muzułmanów, Włochów, Żydów, Rosjan i paru jeszcze innych nacji, włączając też rdzennych Kanadyjczyków – Indian z plemienia Mohawk. Historia każdego z tych narodów ma swoje ciemne strony, których trzeba się wstydzić, są błędy, o popełnieniu których trzeba pamiętać, aby się nie powtórzyły.
I ponieważ percepcja nie zawsze jest zgodna z faktami, z tego właśnie powodu zdecydowałem przywołać losy Edwarda Żaluda, Czeskiego katolika od wielu pokoleń, utalentowanego muzyka, którego cała rodzina została zamordowana przez hitlerowców w Terezinie.
A tak na marginesie, moje własne nazwisko, od XVIII wieku zakorzenione w Zagórowie i związane od pokoleń z polskim kościołem katolickim, ma swoich nosicieli zarówno wśród Żydów z rejonu Wielkopolski, Niemców (Gerhard Michalski to jeden z najlepszych pilotów Luftwaffe), Austriaków, Francuzów a nawet tak egzotycznych nacji jak Costa Rica( Teodoro Picado Michalski był prezydentem tego kraju w latach 1944-48).
….A jednak, życie historię dopisało i udało mi się w końcu ten dziadkowy dom zobaczyć, choć długie trzy lata później, bo w roku 2021. Tym razem byłem w Zagórowie o wiele dłużej niż poprzednio i zostałem zaproszony przez obecnych właścicieli, państwa M.S. (nazwiska znane autorowi). Ugoszczony kawą i ciastem, mogłem wreszcie wejść po stromych schodach na poddasze, i choć już dziadkowego warsztaciku nie było, zniknął po którejś przebudowie, to dałbym sobie głowę uciąć, że poczułem znowu zapach szwskiego kleju i skóry…
Nota od autora
W opracowaniu tego artykułu użyłem wszelkie mi dostępne materiały archiwalne i historyczne jak również przekazy rodzinne. Interpretacja faktów których nie mogłem znaleźć to w niewielkiej części moja wyobraźnia, którą użyłem aby udokumentowane zdarzenia ze sobą powiązać w sposób jak najbardziej prawdopodobny.
Artykuł ten nie mógłby powstać bez następujących osób:
Z Czech: Michaela Hornakowa, Frantisek Prihoda, Jarka Suvova, Gabriela Vcislo, Mary Sramek Levesque, Anicka Krestyn.
Z Polski: Katarzyna Połom, Jarek Buziak, Jan Michalski, Zdzisław Michalski, Barbara Czerwijewska, Aneta Węcławiak, Robert Lewicki, M.S.
Z Kanady: Maria Michalska
Ciekawie napisane wspomnienia. Ja Pana nie kojarzę,choć mieszkałem z Pana dziadkami „przez ścianę”,obok. Natomiast Jurka i Grześka Pawelców rozpoznałem – byliśmy kolegami jak chodzili do szkoły w Zagórowie. A z okna dziadka warsztatu widać było mieszkanie Państwa Pocztarków. Dziadek Pana miał jeszcze jedną pasję – był zapalonym kibicem piłkarskim. Pozdrawiam JK
Prawda, pamiętam że chodził na mecze, Widok z okna dziadkowego warsztatu dobrze pamiętam. Może jeszcze jakieś wspomnienia o dziadku miałby Pan, chętnie porozmawiam. Proszę o kontakt na bmichalski@mail.com
Pozdrowienia,
BM