
fot. Dorota Woźniak-Rosadowska
Urodził się 1 grudnia 1922 w Zagórowie. Mieszkał wspólnie z rodzicami Karolem i Genowefą oraz rodzeństwem na Berdychowie. W 1936 roku skończył tutejszą szkołę podstawową i pomagał rodzicom w pracy na roli. W 1938 roku odbył kurs wojskowego przysposobienia motorowego. Wiosną 1939 roku złożył podanie o przyjęcie do Szkoły Małoletnich Podoficerów Centrum Wyszkolenia w Modlinie. Mimo starań otrzymał jednak odpowiedź odmowną. Swoją przyszłość zdecydował się związać z zawodem mechanicznym.
-Moja kuzynka pracowała jako opiekunka córek współwłaściciela fabryki maszyn młyńskich braci Lange w Łodzi – wspomina – uzgodniłem, że będę tam zatrudniony jako tokarz i uczęszczał będę do szkoły zawodowej od 1 września 1939 roku. Niestety , wybuch wojny przekreślił wszystkie moje plany.
W listopadzie aresztowano jego ojca, członka POW ( Polskiej Organizacji Wojskowej – przyp. red ). Wraz z innymi aresztowanymi Peowiakami 20 listopada został wywieziony w nieznane miejsce. Później się okazało, że aresztowani Peowiacy zostali po dwóch tygodniach zamordowali w lesie pod Grabiną.
Mama pytała pewnego Niemca , co się stanie z aresztantami. Tym Niemcem był znany w Zagórowie Disterheft, który mówił, że zostaną wywiezieni na roboty, a dobrze wiedział, że zostaną zamordowani. Niemcy po zamordowaniu ojca mścili się na mojej rodzinie – wspomina.
W grudniu 1939 roku rodzina Rychlińskich dostała nakaz wysiedlenia. Jego matka, on sam i Jadzia. mieli zgłosić się na punkt zbiorny do remizy strażackiej. W drodze matka nakazała im się zatrzymać. Wstąpiła do lekarza Berde, u którego leczyła się od dłuższego czasu Jego wstawiennictwu zawdzięczają, że zostali w Zagórowie. Wciąż jednak niepewni, czy ich nie wysiedlą. Z mamą nadal prowadzili sklep spożywczo – kolonialny oraz gospodarstwo rolne.
Za gołębia do obozu
W czerwcu 1940 roku zlikwidowano nasz sklep, towar i poszczególne urządzenia rozdano miejscowym Niemcom – sklepikarzom. Dyspozytorem tej likwidacji był ówczesny burmistrz miasta. Mnie natomiast jako syna Peowiaka 21 marca 1941 roku wraz z grupą znajomych zagórowiaków skierowano do pracy w rolnictwie w miejscowości Schmatzfeld.
Zostałem tam przydzielony jako robotnik rolny do gospodarza Karola Forsterliga. Wiosną 1943 roku mój pracodawca zaproponował mi, bym wstąpił do Wehrmachtu. Odpowiedziałem mu, że wiem z kim i dla kogo mam walczyć. I to był chyba zasadniczy powód zmiany stosunków między nami. Nigdy nie zapomnę feralnego 8 maja 1943, kiedy rankiem podczas oprzętu zwierząt gospodyni po jakimś czasie zauważyła, że nie ma jednego z gołębi. Miała pretensje do mnie, że nie dopilnowałem ich. O wspomnianego gołębia pokłóciłem się z moim gospodarzem do tego stopnia, że trzonkiem końca grabi uderzył mnie w szczękę, ja mu oddałem. Zadzwonił na posterunek. Osadzono mnie w areszcie w Waserleben – wspomina.
Mauthausen
Przez 6 tygodni czekał na jakąkolwiek decyzję, po czym trafił do transportu przez Hanower, Kasel, Monachium do Mauthausen beż żadnego sądu. Na dworcu w Mauthausen oczekiwali na samochód. Jechali dalej przy eskorcie żołnierzy „SS”.
Dojechaliśmy. Wysiadka, rozbiórka, golenie, strzyżenie, dezynfekcja i… rejestracja – mój numer obozowy to 31866. Na okres kwarantanny ulokowano mnie na bloku nr 17. Obok był blok tzw. doświadczalny…
Ulokowani w nim więźniowie nie dostawali do jedzenia żadnego chleba, tylko różne zupy, często mleczne. „Przez druty” często wymieniali zupę na chleb.
Tam w Mauthausen zobaczyłem dopiero prawdziwe oblicze śmierci, gdzie za błahe przewinienie, czasem nawet za brak przewinienia traciło się życie! Widok ten był okrutny i przerażający. Tego po prostu nie da się opisać i zapomnieć. Każdy więzień chciał wyjść z obozu żywy, więc starał się wymyślić skuteczny sposób zbliżający do tego celu. Musiałem przeżyć. Choć nie było to łatwe. Ktoś obok ciebie ginął, a ty musiałeś być twardy i nie dać poznać po sobie strachu. Postanowiłem też, że zrobię wszystko, by przeżyć.
Wiener – Neudorf
Jan Rychliński przedstawił się jako tokarz i był zgłoszony na transport do komendy podobozu Wiener – Neudorf. Była to olbrzymia fabryka silników samolotowych, nowo wybudowana z własną elektrownią. Tam pracował jako więzień w dziale wytłaczanek w grupie 10 osób różnej narodowości do czerwca 1944 roku. Po zbombardowaniu tego zakładu pracujących w nim więźniów rozdzielono na poszczególne działy i komanda.
Nasz obóz przesiedlono na miejsce po obozie cywilnym czeskim, aż do 2 kwietnia 1945 roku do czasu naszej ewakuacji do Mauthausen. Wędrowaliśmy tam pieszo około dwóch tygodni. To był prawdziwy marsz śmierci. Kto z niemocy schodził na bok, został dobijany przez eskort „SS”. To był bodziec, że po prostu… trzeba iść dalej. Po dwóch tygodniach dobiliśmy do Mauthausen. Znane nam okropne miejsce. Ponownie dezynfekcja… Przemarsz do Gusen II. Praca w zakładach Meserszmita w Sandgeorgen nowo budowanej sztolni. Tam oczekiwaliśmy na wyzwolenie lub wysadzenie podczas próbnego alarmu lotniczego w miejscowej sztolni.
Wyzwoleni zostaliśmy 5 maja 1945 roku w pamiętny piątek o godzinie 5.00 przez grupę czołgów Armii Amerykańskiej. W tym ogólnym rozgardiaszu pogubiłem wszystkich znajomych rodaków z Zagórowa. Ja chciałem wrócić do Polski ze względu na mojego ojca. Byłem pewny, że nie przeżył – opowiada Jan Rychliński.
Powrót do domu
Już trzeciego dnia marszu wraz z kolegami z Piotrkowa Trybunalskiego, Swarzędza i Lwowa ruszyli w kierunku Linzu. Po dniu marszu spotkali posterunek wojsk amerykańskich, który zatrzymywał wszystkie pojazdy, czy konne, samochodowe, wojskowe, cywilne właścicieli austriackich czy niemieckich. Kazano im zjeżdżać na wolne pola uprawne i zabierać tylko to, co uważają za niezbędne.
– Nasza czwórka postanowiła wziąć dwa konie, przy czym sprawdzić zwartość poszczególnych worków, kartonów. Szukaliśmy oczywiście artykułów spożywczych. Po tym jak znaleźliśmy worek ryżu, worek cukru zrobiliśmy ognisko polowe, gotując ryż z rodzynkami. To był wówczas rarytas. Jeden z nas gotował, a reszta uzupełniała zapasy na podróż do Polski. Po naradzie postanowiliśmy zmienić jednak kierunek podróży – kierować się na Wiedeń. Po drodze zabraliśmy też dwóch wędrujących obozowców narodowości rosyjskiej, przecież podążaliśmy wspólnie na wschód. Następnego dnia podroży w kierunku Wiednia, poprosiłem jedną gospodynię o upieczenie ciasta, z produktów, które zabraliśmy. W pewnej chwili jeden z jej synów przybiegł z informacją, że jacyś mężczyźni napadli z bronią na naszych i strzelają. Ja wówczas udałem się na główna drogę i szczęśliwie spotkałem tam dwa posterunki amerykańskie. Reakcja była natychmiastowa. Zaproponowano nam powrót do Linzu, jednak jak najszybciej chcieliśmy wrócić do rodzin – wspomina pan Jan.
Dalsza podróż była naprawdę urozmaicona. Wyzwoleńcy trafili na granicę z Austrią i Węgrami. Tam przypadkowo spotkali zagórowianina Zdzisława Głuchowskiego.
My byli więźniowie obozu koncentracyjnego byliśmy zaliczani na najbliższy transport. To trochę trwało. Kierunek Budapeszt – Słowacja. W Sanoku dostaliśmy specjalne zaświadczenia, że, powracamy z obozu KZ Mauthausen do swych miejscowości. Do Zagórowa wróciłem 19 czerwca 1945 roku. Mama nadal była bez ojca. W październiku odkopywano zamordowanych Peowiaków pod Grabiną. Wszystkich ekshumowano i pochowano w Zagórowie. Naszego ojca poznaliśmy po butach i innych szczegółach jeszcze nie zgniłych rzeczy…
Pan Jan kilka lat po powrocie szczęśliwie się ożenił. Został ojcem. Teraz cieszy się z wnucząt i jednej prawnuczki. W 2010 roku wziął udział w 65. rocznicy wyzwolenia obozu w Mauthausen.

Fot. Mark Mühlhaus
Nadal cieszy się zdrowiem.
Autor artykułu:Dorota Woźniak-Rosadowska
Korekta: Katarzyna Połom