Prezentujemy rozmowę z Marią Gacką, zagórowianką i krawcową. Wywiad został przeprowadzony 22 stycznia i 2 lutego 2011 r. Rozmówczyni była ciocią autora.
W którym roku się urodziłaś?
-2 grudnia 1923, w szpitalu, który prowadził doktor Lidmanowski.
Opowiedz o rodzeństwie.
– Siostra mieszka w Koszalinie, brat w Poznaniu. Dwóch moich braci niestety zmarło- Ryszard w Zagórowie, a Czesław w Dzierżonowie.
Twój rodzinny dom mieścił się na tzw. „Górce Nowińskiego”, nazywanej przez mieszkańców „Kozią Górką”?
-Tak, tam dawniej mieszkałam. Teraz obok niego wybudował się bratanek Zbyszek. Obecnie mieszkam z wnukami nieco dalej, ale również przy ulicy Pyzderskiej.
Jak zapamiętałaś czasy szkolne?
– Ukończyłam siedem klas. Nie szło się dalej uczyć, gdyż brakowało pieniędzy. Żeby kształcić się po szkole podstawowej, należało być bogatym.
Pamiętasz przedwojennego dyrektora szkoły Stefana Kosmalskiego? (Kierownik Publicznej Szkoły Powszechnej w Zagórowie w latach 1921-1929, który zginął śmiercią tragiczną w rzece, ratując życie dwojgu dzieciom i nauczycielce -Ł.P)
-Chodziłam wówczas do pierwszej klasy. Wiem z opowiadania mamy, że m.in. Sznajderówna i inni kąpali się niedaleko pierwszego mostu w „Rowcu”. Kosmalski tam z nimi był. Jedna z kobiet i dzieci zaczęli się topić. Kierownik wskoczył do wody z pomocą. Uratował tych ludzi, ale niestety sam się utopił. Pochodził ze Wschodu. Miał tam żonę, ale zamieszkał w Zagórowie. Tutaj widocznie było mu lepiej. Sznajderówna była siostrą Sznajdera, dyrektora banku, który mieszkał w budynku obecnej poczty.
W Zagórowie przed wojną piętnaście procent społeczeństwa stanowili Żydzi. Pamiętasz zagórowskich Żydów?
-Tak, posiadali większość sklepów i zamieszkiwali kamienice na Dużym Rynku. Chyba tylko jeden sklep był polski. Prowadził go pan Wiśniewski. Można było w nim wszystko kupić.
Pamiętam Lejmera, handlarza skórami, krawca Burcharda i Listka (nazywał się Bluma Lustig-Ł.P.), mającego sklep obuwniczy. Aktualnie w tej kamienicy mieszkają Frankowscy. Przy aptece mieszkał Żyd, do którego dziadek zanosił czeki z Ameryki. Dziadek otrzymywał rentę, ponieważ jego syn, a mój wuj, walczył dla Amerykanów w armii Hallera, a później umarł na chorobę płuc. Ten Żyd prowadził sklep z tekstyliami. (prawdopodobnie chodzi o Chaima Judę Jedwaba, ojca Leona Jedwaba-przyp.Ł.P.).
Przypominam sobie Skowrona, potężnie zbudowanego rzeźnika, handlującego mięsem wołowym. Pewnie wiesz, że Żydzi nie jedli wieprzowiny.
Wiem.
-Bydło czy kury zabijali jednym mocnym ruchem noża, aby mięso było koszerne. Gdy nie udało się im właściwie zabić zwierzęcia, to później sprzedawali mięso za grosze Polakom. Skowron mieszkał przy ulicy Kościuszki, gdzie później zamieszkał Smuszkiewicz.
Inne nazwiska, które przychodzą mi do głowy to: Kramer, Wisner- nie wiem, czym się zajmowali i gdzie mieszkali, Fajnkind- miał sklep z towarem, Zeligman-prowadził zakład krawiecki, Pech- wyrabiał rury do pieców.
Była też stara Żydówka handlująca materiałami. Mówili na nią „Buba”.
Ciekawiła Cię kultura żydowska?
– Oczywiście, byłam nawet na weselu żydowskim. Uczyłam się szyć u krawcowej Marii Rydeckiej przy ulicy Kilińskiego, naprzeciwko Chmielewskich. Za płotem podwórza znajdowała się synagoga.
Przepraszam, że wejdę w słowo… byłaś w synagodze?
– W środku nie, ale widziałam w niej Żydów, modlących się i kiwających.
Rozumiem, że wesele żydowskie Ci się podobało?
-Tak, ale różniło się od chrześcijańskiego.
Opowiedz, jak przebiegało?
– Ślub odbywał się na podwórzu. Szefowa nam pozwoliła, żebyśmy popatrzyły. Przyprowadzono Żyda, a później Żydówkę ubraną na biało. Nie miała welonu. Żydzi modlili się i mówili: „Aj waj, aj waj!”(okrzyk żydowski wyrażający zdziwienie i wzruszenie-Ł.P.). Później przyniesiono szklankę. Żydówka postawiła na niej nogę, a Żyd ją przydepnął (zdeptanie szklanki upamiętnia zniszczenie Świątyni Jerozolimskiej-Ł.P.). Krzyczeli: „Mazel tow!” (słowa oznaczające ‘szczęście’, w tym kontekście zwrot ‘na szczęście’-Ł.P.). Wieczorem Żydzi biesiadowali i bawili się w jednym pokoju, a Żydówki w drugim. Trochę popijali. To byli grzeczni ludzie.
Byłam też z ciekawości na pogrzebie żydowskim. Jeden człowiek chodził do pracy i Żyd mu nie wypłacał pieniędzy. Więc chłop zabił go siekierą. Przywieźli nieboszczyka takim wozem, jak mięso wozili. Żałobnicy szli na kirchol (cmentarz żydowski przed Imielnem; nazwa pochodzi z języka niemieckiego i oznacza ‘teren, obszar wśród pól’ -Ł.P.) jedną ulicą, a wracali różnymi drogami, żeby zmarły za nimi nie podążał. Przypominam sobie, że były dwie płaczki ubrane na czarno w długich welonach do samej ziemi. Szły i płakały. Nieboszczyk leżał na desce, cały owinięty w płótno. Nie było widać jego głowy. Deska była na łańcuchach. Kręcili tą deską, żeby zmarły nie trafił do domu. W dole były po bokach deski. Usadzili nieboszczyka i później przykryli ziemią.
Który to był rok?
-Nie pamiętam. To były lata 30-te. [ 1 ]
Jakie były relacje pomiędzy Polakami a Żydami?
-Dobre. Mówiło się, że Żyd Polakowi zawsze pomógł.
A pamiętasz postać hitlerowca Juliusza Diesterhefta, który w czasie wojny piastował urząd burmistrza Zagórowa?
-Doskonale pamiętam. Chodziłam do jego sklepu spożywczego. We wojnę to był wielki pan. Diesterheftowie nie byli miłą rodziną. Diesterheft aresztował mojego męża, Zygmunta, i dał mu po gębie… Ale Zygmunt był dzielny i wykradł mnie z wozu.
Podczas wywózki?
-Jechaliśmy konnym wozem na dworzec do Słupcy. Zygmunt porwał mnie w Ratajach pod Pyzdrami. Ukrywałam się u wujka Włodarczyka (w Ratajach-Ł.P.). Spędziłam tam całe lato. Zygmunt odwiedzał mnie co tydzień. Później wróciłam do Zagórowa.
Scena jak z filmu. Szukali Cię Niemcy?
–Szukali. Jak sprawa przycichła, to będąc już w Zagórowie, poszłam do miasta. Koło kościoła zauważył mnie kolega i mówi: „Marysia, przyjechałaś z Niemiec na urlop?”. Ja mówię: „Tak, przyjechałam”. Zreflektowałam się, że trzeba się zameldować w Arbeitsamcie (urzędzie pracy-Ł.P.), na plebanii. (Arbeitsamt znajdował się też przy ulicy Berdychów, w budynku, w którym mieszkają państwo Cieślewiczowie-Ł.P.).
Co się wydarzyło później?
-Poszłam do Arbaitsamtu. Niemiec pyta się mnie, w jakiej miejscowości byłam na przymusowych robotach. Powiedziałam mu prawdę, że w Ratajach, w Polsce. Zezłościł się i odparł: „To pewnie jesteś szpiegiem! Wyślemy cię do obozu w Oświęcimiu!”. Struchlałam. Czułam, że muszę uciekać. Pojawił się problem, bo nie miałam dokumentów.
Spotkałam na drugi dzień Romana Piotrowicza. Jego rodzina mieszkała na Dużym Rynku, za budynkiem obecnej kwiaciarni Joli Stałowskiej. Widziałam się też z Wandzią Kinowską. Oboje wrócili na parę dni do Zagórowa. Zapytałam się ich: „A nie zabralibyście mnie ze sobą do Niemiec?”. „Nie ma sprawy”, odpowiedzieli. „A może Wandzia kupiłabyś mi bilet na swój dowód?”, zagadałam. „Ale w jaki sposób?”, odparła zdziwiona. „Okienek jest wiele. Jeden kupisz dla siebie, a później w innym okienku kupisz drugi dla mnie”. Roman przytaknął, a Wanda powiedziała: „Dobrze”. „No to jedziemy”, powiedziałam. Całą noc nie spałam i rozmyślałam, czy kupią mi bilet.
Pojechaliśmy ze Słupcy do Poznania. Jesteśmy na dworcu. Roman widzę się kręci. Jest trochę zdenerwowany, ale chodzi od okienka do okienka. Udajemy we trzech, że się nie znamy. Nagle pojawiają się esesmani. Kontrola dokumentów. Ludzie ustawiają się w szeregu. Roman mówi, że będziemy stać jeden przy drugim i sobie podawać z tyłu bilet. Roman podał bilet Wandzi, a Wandzia mnie. Udało się. Siadamy do pociągu i jedziemy do Berlina. W Berlinie Roman miał inny pociąg, jechał na halę. Wandzia jechała w stronę Hanoweru. „Ja też jadę w góry Harz”, podkreśliłam. Mąż mi mówił, że jak tor będzie nad dachami, to muszę wtedy wysiąść. Wysiadłam w Lutter, a Wandzia pojechała dalej. Bałam się. Nie wiedziałam, gdzie iść. Nasypy były wysokie jak domy. Robiło się szaro. Szłam przez las. Las na szczęście był mały. Widzę ścieżkę. Prosto nią idę. Wchodzę do domu i widzę mojego Zygmunta, który ma minę, jakby ducha zobaczył. Mówi do mnie: „Jak ty tu trafiłaś?”( śmiech).
Ale wkrótce już nie było mi do śmiechu.
Dlaczego?
-Po jakimś czasie do Niemiec dotarło wezwanie, że muszę wracać do Polski. Przyniósł je wachtmeister (posterunkowy-Ł.P.). Jak usłyszałam o powrocie, to zaczęłam płakać. Wiedziałam, że czeka mnie obóz koncentracyjny. Powiedziałam o tym temu policjantowi. I wtedy stała się rzecz niesłychana. Wachtmeister odparł, że napisze do Zagórowa pismo, że dobrze pracuję w Rzeszy i muszę tu zostać. Nawiasem mówiąc, to był hitlerowiec, miał pod pachą wytatuowane literki „SS”. Jak się skończyła wojna, obawiając się represji ze strony wyzwolicieli, powiesił się.
Gdy rodzice otrzymali pismo, to zanieśli je do zagórowskiego Arbaitsamtu. Uniknęłam wywózki do Auschwitz.
Przebywałaś w Niemczech razem z mężem?
– Byliśmy rozdzieleni. Zygmunt był w Neuwallmoden (obecnie Wallmoden, wieś w Dolnej Saksonii położona na południe od Hanoweru-Ł.P.), pracował u gospodarza, a ja byłam w Lutter (Lutter am Barenberge-Ł.P) i pracowałam w młynie, a także wykonywałam obowiązki służącej.
Jaka odległość was dzieliła?
– Niewielka, dwa czy trzy kilometry. (sprawdziłem w Google Maps, dokładnie 3,3 kilometra-Ł.P.). Pomiędzy wioskami stał młyn. Ta rodzina niemiecka, u której pracowałam, była bardzo dobra. Nazywali się Albert i Anna Renders. On miał siedemdziesiąt lat, a ona sześćdziesiąt cztery. Spędziłam u nich niecałe trzy lata. Nie chcieli mnie puścić do domu.
Bo byłaś dobrą gosposią.
– Lubili mnie. Jak było pranie, to przychodziła Niemka i prała. Moje ubrania również. W niedzielę miałam wolne. Jeździliśmy do kościoła. Nie płacili mi, ale życie było porządne. Mój mąż jadł osobno, jakby się Niemcy nim brzydzili. Ja spożywałem posiłki z Rendersami. Nienawidzili Hitlera i mówili, że włosy im na dłoni wyrosną, jak Hitler wygra wojnę. Jak Renders popił wina, to wchodził na okno i krzyczał: „ Hitler kaputt!”. ( śmiech). Musieliśmy go uspokajać.
Opowiedz o mężu?
-Ślubowaliśmy w grudniu 40 r. Później pojechaliśmy do Niemiec. Potem byłam w ciąży z córką Halinką (żona ogrodnika Lecha Łabęckiego-Ł.P.). Gdy Halinka miała roczek, musiałam uciekać do Niemiec. Bardzo tęskniłam za dzieckiem. Trzy razy jechałam do Rzeszy. Ale w sumie dobrze, że byłam w Niemczech. Jak się okazało, nie miałam tam źle. W 46 r. wróciłam na dobre do Zagórowa.
W jakich okolicznościach poznałaś męża?
– Małżonek pochodził z Zagórowa. W szkole na dole (obecny budynek Urzędu Miejskiego w Zagórowie-Ł.P.) działała mała pracownia krawiecka, w której szyto sweterki oraz skarpety i szale dla wojska. Zakład świetnie funkcjonował. Wewnątrz znajdowała się maszyna fabryczna na cieniutką wełnę. Wiesz, jakie piękne rzeczy robili? Zygmunt był jej szefem. Krawiectwa nauczył go Żyd. Gdy mąż był mały, zmarła mu matka, a ojca zamordowano w Ameryce. Przechodził przez plac fabryczny i został zabity przez stróża. Żydzi nie byli źli. Żyd kazał zrobić stołeczek i stawiał na nim kilkuletniego Zygmusia, aby podpatrywał, jak szyje się szaliki. Pewnego razu Kazia, kuzynka Zygmunta, szpulowała, tzn. nawijała nici. Zapytała, czy ja bym też nie szpulowała wełny. Chętnie się zgodziłam. Poszłam na drugi dzień do tego zakładu. Nie wiedziałam, że trzeba inaczej wiązać wełnę. Kazia mi pokazała. Nie szło mi. Mówię: „Nie potrafię”. Podszedł do mnie Zygmunt i powiedział: „Pokażę ci”. Ja byłam dla niego smarkata. On był trzynaście lat ode mnie starszy. Gdy się zbliżył, spostrzegłam, że ma eleganckie paznokcie, obcięte i czyściutkie. Zrobił na mnie wrażenie. Później powiedziałam Kazi, że nie będę chodzić do zakładu. Słyszałam też, że Zygmunt mówił, że przysyłają mu smarkaczy i nie ma czasu szyć.
Tam, gdzie mieszka Zbyszek (Nowiński-Ł.P), na dole w stronę Berdychowa, była niegdyś strzelnica. Jak odbywały się uroczystości, to wywieszali flagę. Przed ceremonią i strzelaniem zjeżdżałyśmy z Kazią dla hecy wałami, tymi piaskami. Zygmunt mówi: „Czekaj, jak cię złapię, to ci dam!”. Udało mi się uciec. Później się w sobie zakochaliśmy. Zygmunt wyciągnął mnie z wozu pierwszym transportem. Powiedział: „Zostaw walizkę, idziemy pożegnać się ciotką”. Poszłam do ciotki i u niej nocowałam. A ona mnie przeganiała od sąsiadki do sąsiadki, żeby Niemcy nie zlokalizowali, gdzie jestem.
Miałaś dużo szczęścia.
-Tak samo powiedziała moja szefowa, Niemka.
W Niemczech pewnie też miałaś przygody?
-I to jeszcze jakie! Jak skończyła się wojna i weszli Amerykanie do wioski, Niemcy wywiesili przed domami białe rzeczy, co oznaczało, że się poddają. Schowaliśmy się w piwnicy, w młynie. Młyn i mieszkanie to był wielki trzypiętrowy budynek. Stary Niemiec nie wiedział, co robić. Patrzyliśmy przez małe okienka na bieg wydarzeń. Nadjechali czołgami Amerykanie i lufy skierowali na młyn. „Stary” zbladł. Ale nie padł żaden strzał. Jeden Niemiec, wojskowy, ukrywał się w młynie.
Jak się później okazało, dwóch Amerykanów mówiło po polsku. Zygmunt zadzwonił do nas, żebyśmy z nimi porozmawiali. Moja szefowa wyraziła zgodę, abym poszła do Neuwallmoden. O 22 była godzina policyjna. Nie mogłam później wrócić. Zygmunt mnie przenocował. Rano wstałam wcześnie i idę ścieżką przez pola. Nagle zaczynają się strzały. Z jednej strony był las, z drugiej też. Strzelają. Z obu stron słyszę świst kul. Nie wiem, czy to Niemcy czy Amerykanie. Strzelają do mnie. Chyba myśleli, że jestem szpiegiem. Zdążyłam dobiec do drogi i weszłam do rury podłączonej do młyna. Schowałam się. Był luty. Leżę. Wygramoliłam się z rury i idę dalej. Uszłam parę kroków, a tu znów strzelają. Po plecach mi coś przeleciało. Zrobiło się bardzo niebezpiecznie. Biegnę, a stara Niemka stoi w drzwiach i krzyczy: „Schnell, komm zu mir!”. Udało mi się dobiec. Jak wchodziłam do domu, to pocisk uderzył w drzwi. Niemka zaczęła krzyczeć: „Po co teraz przyszłaś? To do ciebie strzelali! Mogli cię zabić”. Faktycznie, miałam dużo szczęścia.
Opowiem jeszcze jedną historię. W Lutter obrabowali młyn. Podjechał samochód i jacyś ludzie zabrali mąkę w workach. Amerykanie dochodzili, kto to zrobił. Pytali się, czy ktoś pracował z Polaków. Niemka powiedziała, że ja i młody chłopak. Szefowa nadmieniła, że jestem w Neuwallmoden. Przyjechał Amerykanin i mnie szukał. Wszedł, mówi coś po angielsku, robi rewizję, szuka broni. Powiedziałam po polsku do Zygmunta: „Patrz Zygmunt, oni myślą, że my nasłaliśmy złodziei”. Żołnierz nagle też się odezwał po polsku. Okazało się, że Amerykanin był Ślązakiem. Miał polskie nazwisko. Usiadł do stołu i zrobiliśmy mu herbatę. Całe szczęście, że powiedziałam zdanie w języku polskim (uśmiech). Kto wie, jak dalej potoczyłyby się poszukiwania złodziei?
Pamiętasz Niemca o nazwisku Pede?
-Jego córka, Zosia, była moją koleżanką szkolną, siedziałyśmy w jednej ławce. Zosia nie mogła beze mnie żyć, nawet, jak Niemcy weszli. Co mogła, to mi przynosiła. Polacy mieli zakaz wchodzenia do sklepów.
Pewnego razu zapaliły się stodoły na Berdychowie. Było ich około pięć. Piorun uderzył w jedną z nich. Przybiegł Pede. W jednej ręce miał szpicrutę, w drugiej rewolwer. Kazał mi, abym wzięła widły i ratowała siano. Krzyknął: „Do roboty!”. Odpowiedziałam, że muszę poszukać wideł. A on wyciągnął pistolet i przyłożył mi do głowy. Później wystrzelił nade mną. Przestraszyłam się. Nie wiedziałam, co zrobić. Znalazłam w końcu widły. A on mówi: „O mało co, abym cię zastrzelił”. Ja powiedziałam, że powiem o tym Zosi. Dowiedziałam się później, że Pede mocno pobił córkę za to, że zadaje się z Polką.
Najciekawsze jest to, że spotkałam Pedego po zakończeniu wojny.
Jaka była Twoja reakcja?
-Byłam jeszcze w Niemczech. Patrzę, idzie człowiek podobny do Pedego i dźwiga tobół na plecach. Podeszłam do niego i mówię: „ Dzień dobry panie Pede! Może ja teraz wyceluję do pana z pistoletu?”. Spuścił łeb i poszedł dalej. Powiedziałam o tym zdarzeniu Zygmuntowi. Mąż odparł: „Daj mu spokój, on ma już dosyć”.
Co się stało z córką Pedego?
-Jak wróciłam, to jej nie było w Zagórowie. Została tylko siostra, Reginka. Powiedziała mi, że Zosia wyjechała do Niemiec.
Pamiętasz getto otwarte w Zagórowie?
-Widziałam, jak ładowano Żydów do samochodów. Schowałam się z koleżanką w krzakach niedaleko remizy. Obserwowałyśmy te tragiczne wydarzenia. Najpierw ich zwożono i kwaterowano w różnych domach. Byli w mieście krótko. Widzę nawet teraz, jak Żydzi dźwigają toboły. Przyjeżdżał opancerzony samochód, że dziurki nie było widać. Niemcy popychali Żydów kolbami karabinów. Toboły musieli zostawić. Samochody były tak załadowane, że drzwi nie można było zatrzasnąć. W czasie drogi puszczano gaz. Gdy zakopywano ciała w dołach, to niektórzy jeszcze żyli. Jak wynika z relacji świadków, ziemia się później ruszała.
Żydzi budowali drogę z Lądu do Ciążenia. Ciągnęli wozy z kamieniami. Na piersiach mieli napis „Jude”. My Polacy mieliśmy znak „P”… Ze zniszczonych płyt nagrobnych z kircholu, robiono chodniki.
Utkwiła Ci w pamięci jakaś historia związana z czasami okupacji?
-Biegłam do babci mieszkającej koło cmentarza. Tyłami wracam i jestem pomiędzy cmentarzem a stodołą. Podjechał samochód i zatrzymał się na narożniku. Tam była górka, z której brali piasek na budowę. Przywieźli trzech Polaków ze Świątnik. Rzekomo znaleźli w studni broń. Ustawili ich tyłem i od razu strzał! Ja się obejrzałam, a oni upadali. Babcia wybiegła. Zobacz, zabili trzech Polaków. Załadowali ich na wóz i wywieźli na cmentarz.
Ja już tak miałam, że wszystko musiałam widzieć. Poszłam po wodę. Pompa była przy ulicy Berdychów, koło sklepu Rychlińskich. Wracam z wodą. Było szaro. Niedaleko stodoły ktoś ucieka. Za chwilę… strzał! Wylałam pół wiadra i w nogi. Słyszałam na drugi dzień, że zabili młodego Żyda.
Proboszcza Sowińskiego wywieźli do Dachau. Robili na nim eksperymenty medyczne. Z Sowińskim był Władysław Chmielewski. Mówił po powrocie z obozu: „Żebyście go widzieli, jaki był chudy. Pełno miał wrzodów na rękach i twarzy”.
Dziękuję za rozmowę.
Łukasz Parus
Przypisy:
- Dopiero później dowiedziałem się, kim był Żyd zamordowany siekierą. Otóż przejeżdżając w maju tego roku rowerem przez Rataje, przystanąłem przy zabytkowym pałacu. Zaciekawiony budynkiem i jego dawnymi mieszkańcami, odbyłem krótkie rozmowy z mieszkanką Rataj i sołtysem Andrzejem Łyskawą. Dowiedziałem się, że właścicielem pałacu był Żyd Nelken, jak się później okazało miał na imię Marcus, i został zamordowany siekierą przez pracownika. Dotarłem do dokumentu, z którego wynika, że zabójstwo niczym z kart powieści Dostojewskiego miało miejsce 9.03.1936 r. Zbrodni dokonał zdesperowany pasterz Antoni Sobolewski.